Ciekawostka 19 – Podobno, kiedy Hodża postanowił zerwać wszelkie stosunki z ZSRR to, przy okazji, przywłaszczył sobie kilka ich okrętów podwodnych stacjonujących w tej bazie. Nie była to dla Moskwy jednak dotkliwa strata, bo ponoć nigdy nie próbowała odzyskać ich zbrojnie.
W drodze powrotnej mieliśmy również zajrzeć na plażę Gjipe Beach, która znajduje się u wylotu Kanionu Gjipe. Ponoć to jedna z najpiękniejszych plaż Albanii. Jest ukryta między klifami, oddalona od głównej drogi, co sprawia, że nie jest bardzo popularna i tłoczna. Do plaży można dotrzeć jedynie autami 4x4 z bardzo wysokim zawieszeniem. Fakt, że większość turystów musi zostawić swoje cztery kółka na dzikim parkingu znajdującym się na górze zbocza i w pełnym słońcu pokonać chwilami stromy 2,5km odcinek drogi, bez wątpienia zniechęca co leniwszych pasjonatów leżakowania. A już z pewnością tych obłożonych masą „niezbędnego” plażowego sprzętu.
;-) Ponad to, atrakcyjności temu miejscu dodaje fakt, że skalne ściany wznoszące się tuż nad plażą stanowią jedno z ważniejszych miejsc wspinaczkowych w Albanii. Brzmi fajnie, co? Niestety, nie zdążyliśmy do niej dotrzeć przed zachodem słońca. Wielka szkoda… Byliście? ;>
Po powrocie do Villa Wood zeszliśmy do Restauracji Luciano, żeby po raz ostatni zjeść dobre śródziemnomorskie jedzenie. Wybraliśmy knajpkę codziennie zaopatrywaną w świeżo złowione owoce morza. Wyszedł do nas szef i zasugerował, abyśmy zamiast wybierać ”bezpieczne" pozycje z karty, zdali się na jego sugestie. Chętnie przystaliśmy na tą propozycję i po pewnym czasie na stół wjechały jedne z najlepszych ośmiornic jakie jedliśmy. Pycha!
28 września (12. dzień) – Berat
Po kilku dniach nad morzem czułam już wewnętrzną potrzebę zmiany otoczenia. Nigdy nie zrozumiem fenomenu wyjazdów „all inclusive” i formy wypoczynku z cyklu „drinki z palemką nad hotelowym basenem”. Jeszcze ostatnie pożegnanie z Morzem Jońskim, wymienienie kilku serdeczności z niezastąpionym i absolutnie wyjątkowym Tommyim
:D i ruszyliśmy w drogę do naszego kolejnego celu – Beratu.
Zwiedzanie „miasta tysiąca okien” mieliśmy w planach już dużo wcześniej, a po kolejnych rozmowach z Tommy'm tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że warto je zwiedzić. Mieszkał tam kilka lat, w okresie nauki. Z każdą kolejną anegdotą zachęcał do zatrzymania się tam bardziej i bardziej. Powiedział nam na przykład, że koniecznie musimy skosztować tradycyjnej albańskiej zupy Paçë. Twierdził, że była jego codziennym punktem obowiązkowym, nawet jeśli wiązało się to z nieobecnością na kilku pierwszych lekcjach.
:P
Ciekawostka 20 – Paçë serwowana jest tylko w porze śniadaniowej, do ok. 9:30 i zrobiona jest z głowizny…. Zupa z baraniego łba… fakt, nie brzmi zachęcająco, ale według planu Berat był ostatnim przystankiem w Albanii, więc zarazem ostatnią szansą na spróbowanie specjałów regionalnej kuchni. Postanowiliśmy, że jeśli tylko znajdziemy restaurację, która serwuje ową zupę, przełamiemy swoje uprzedzenia i zamówimy choćby jedną porcję na 9 osób. W końcu bardzo ważnym elementem odkrywania kultury i zwyczajów poszczególnych państw jest poznanie ich kuchni i regionalnych smaków - dopiero wtedy można uznać, że podróż jest pełna/kompletna.
Oprócz zupy mieliśmy spróbować również deseru o tajemniczej nazwie Parfe (Kasati), który zgodnie z definicją Tommiego - „it's like ice cream, but it’s not”- miała przypominać lody.
Aby dojechać do Beratu, przejeżdżaliśmy przez Vlorę, jeden z trzech najpopularniejszych albańskich kurortów. Końcem września miasto było właściwie całe rozkopane i stanowiło olbrzymi plac budowy. Wyglądało na to, że prace szły pełną parą, więc myślę, że przed kolejnym sezonem urlopowym się uwiną.
W drodze, dotarło do mnie, że nasze wakacje nieuchronnie zbliżają się ku końcowi... Zaczęłam zastanawiać się nad tym, czym tak naprawdę Albania mnie zaskoczyła…? Bo co by o niej nie powiedzieć, na pewno nie można zarzucić jej banalności.
;-) Na pierwszy rzut oka, oczywiście daleko jej do zachodnich kurortów, ale z drugiej strony ma mnóstwo nazwijmy to – „nieoczywistego uroku”.
;-) Wrażenie absurdu i chaosu wielokrotnie nas uderzało, ale nie wiem, czy to właśnie nie TO jest kwintesencją kraju? Czy nie TYM właśnie Albania stoi? Chyba tego NIEUPORZĄDKOWANIA i DZIWACTW spodziewamy/oczekujemy jadąc do Albanii...
:-)
Dla wielu to kraj bunkrów. Według mnie, ich obecność wbrew pozorom nie jest już taka oczywista. Jeśli nie wiesz, czego szukać, nie zdajesz sobie sprawy, że istnieją, to ich wciąż malejąca liczebność i fakt, że przez dziesiątki lat dorobiły się naturalnego kamuflażu (zwyczajnie zarosły) łatwo je przegapić. Jest jednak kilka innych, oryginalnych rzeczy, poza wspomnianymi wcześniej Mercedesami, które podsumowałam w notesie kilkoma hasłami:
1. "Lavazh"
Ciekawostka 21 - Dziesiątki, setki, tysiące! myjek samochodowych. Gdzie okiem nie sięgnąć zawsze naprawdę ZAWSZE, niemal z każdego miejsca jesteśmy w stanie zlokalizować przynajmniej kilka „Lavazh”, gdzie możemy umyć swój samochód. Najśmieszniejszą częścią tej historii jest to, że albańskie myjki opatrzone dumnie wielkim napisem informującym o ich istnieniu składają się często jedynie ze szlaucha podpiętego do kranu. Strumień wody celowo i figlarnie skierowany jest ku górze. Stworzony w ten sposób rząd fontann zaprasza do skorzystania z usługi.
2. Sieć stacji benzynowych o intrygującej nazwie „Kastrati”
:D
3. „Berber” – czyli jak mniemam fryzjer.
4. Makabrycznie wyglądające „amulety".
Ciekawostka 22 – Amulety, czyli maskotki wieszane na niedokończonych budowlach mają odstraszać złe duchy, czary i wszystkie inne nieszczęścia, które zawistni sąsiedzi mogliby rzucać. Miśki wyglądają żywcem jak z horrorów. Największy egzemplarz wisiał nad parkingiem w Kruji, której z niewiadomych dla mnie powodów postanowiłam nie uwieczniać (bo to przecież nic ładnego ;/), a teraz żałuje. W całej masie zdjęć udało mi się znaleźć tylko to. Może przykład nie jest najokazalszy, ale lepszy rydz niż nic.
5. Policjanci, którzy jak ustaliliśmy, mierzą prędkość samochodów „na oko”
:D naprawdę hit! To chyba jedyny patrol jaki zaobserwowaliśmy z jakimkolwiek sprzętem
:)
6. I w końcu wszechobecne, mało estetyczne, często obdrapane zbiorniki wodne na dachach…
Z Vlory do Beratu dzieliło nas jeszcze niecałe dwie godziny drogi. Byliśmy na miejscu około południa. Odnaleźliśmy swój hotel. Rzuciliśmy bagaże i wybraliśmy się na wstępny rekonesans po mieście.
Berat leży pomiędzy dwoma wzgórzami Tomorri i Shpirag, z którymi związana jest legenda.
Ciekawostka 23 - Według niej dwa bracia – olbrzymy Tomorri i Shpiragu - zakochali się w tej samej kobiecie. Ponieważ żaden z braci nie chciał ustąpić, doszło między nimi do walki. Olbrzymi, walczący mieczem i cepem bojowym, zadali sobie wzajemnie liczne rany. Tomorri bardzo długo bił mieczem swojego przeciwnika – legenda w ten sposób tłumaczy charakterystycznie pocięte zbocze obok miasta. Obaj bracia zginęli w wyniku zadanych ran. Obaj upadli na twarz tworząc pasma górskie rozciągające się na nad Osum. Zrozpaczona kobieta, w której zakochali się bracia płakała tak długo, że utonęła we własnych łzach, z których powstała przepływająca przez miasto rzeka.
Współczesny Berat podzielony jest na trzy dzielnice: Gorica na prawym brzegu rzeki, Mangalem na jej lewym brzegu i Kalaj, znajdująca się na wzgórzu wewnątrz starej cytadeli. Położony jest na wzgórzach, które stromo schodzą w kierunku rzeki Osum. Zabudowa „miasta tysiąca okien”, utrzymane w osmańskim stylu, jest niezwykła – białe ściany, duże charakterystyczne okna i czerwono-brunatne dachy. Niewielkie domki, pną się w górę po obydwóch stronach miasta, a ciasne, kamienne uliczki między nimi tworzą labirynt, w którym nietrudno się zgubić.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Goricy. Przechodząc przez kładkę, ruszyliśmy w jej głąb.
Bardzo szybko dołączył do nas samozwańczy przewodnik, który był niezwykle zdeterminowany, żeby w naszym towarzystwie odbyć małą wycieczkę po mieście. Zapewne odpowiednio płatną...
;-) Pozbycie się Pana wymagało wspięcia się na wyższy poziom asertywności i był to proces trwający dobre 5-10 minut.
:-)
Ignorowanie Pana też nie przynosiło oczekiwanych skutków.
:-D W chwilach bezsilności rozważaliśmy już nawet ucieczkę…
:-D
Kamienne, wąskie uliczki miały swój specyficzny klimat.
Chcieliśmy znaleźć jakiś punkt widokowy, z którego moglibyśmy zobaczyć Mangalem w pełnej krasie. W labiryncie uliczek, podwórek, dziedzińczyków i schodków donikąd, okazało się jednak, że droga prowadząca gdzieś wyżej wcale nie jest tak oczywista, jak początkowo mogło nam się wydawać. Pomiędzy domkami było dość pusto. Minęliśmy chyba jednego turystę. Po pewnym czasie porzuciliśmy próby i skierowaliśmy się do kamiennego mostu poniżej.
Mostem przedostaliśmy się ponownie na stronę zabytkowej starówki - Mangalem.
ułamek z tysiąca
;-)
Zatrzymaliśmy się w polecanej przez recepcjonistę naszego hotelu restauracji o tej samej nazwie. Restauracja dysponuje sporym tarasem, a serwowane w niej jedzenie jest wybitne! Bardzo polecam to miejsce, jeśli znajdziecie się w Beracie.
dumnie wisząca legenda na ścianie
;-)
pyszności:
No i mieliśmy możliwość zrealizowania pierwszych 50% naszego żywieniowego planu – Kasati. Pierwsze łyżeczki - bardzo smaczne, przy kolejnych słodkość już nieco muli
:D
Po obfitym i przepysznym obiedzie skierowaliśmy się stromą, kamienistą drogą na Kale, czyli wzgórze z twierdzą. Podejście po cholernie wyślizganym bruku było nie lada wyzwaniem. Miałam wrażenie, że idę po lodzie!
Po pokonaniu dobrze ponad połowy drogi po lewej stronie rzuciła nam się w oczy udeptana ścieżka. Mimo, że wybierając tą opcję z trybu „cholernie strome podejście” przeszliśmy na „o mój boże, nie dam rady…” (ściślej rzecz ujmując - ja przeszłam), to przynajmniej z ulgą porzuciłam wizję upadku i utraty zębów.
:D
Dotarliśmy do twierdzy. Najpierw ruszyliśmy wzdłuż murów okalających zamek, z których rozciągają się widoki na Berat i okolicę.
No wreszcie!!!
:) Czekałam i czekałam na tę relację
:) Przepiękny ten Durmitor... Uwielbiam takie miejsca. Teraz mi trochę szkoda, że Czarnogórę potraktowaliśmy tylko przejazdem. Ale przynajmniej jest pretekst, żeby tam wrócić
:)Pozdrawiam:)
Bardzo fajna relacja, czekam na więcej...na pewno przeczytam
;)@Maxima0909 Odnośnie ciekawostki nr 1 - W prawosławiu w trakcie ślubu młodzi stoją na takim właśnie haftowanym ręczniczku,stąd wzięło się ogólnie znane stwierdzenie "Stanąć na ślubnym kobiercu". Z resztą ręczniczek później jest przechowywany jako taka swego rodzaju rodzinna relikwia-pamiątka i przy okazji różnych ważnych uroczystości towarzyszy rodzinie (różnego rodzajuprzysięgi, błogosławieństwa, pogrzeb...) lub jest darowany cerkwi, w której się brało ślub.
bozenak napisał:Świetna relacja
:D Czekam na więcej.orchidea04 napisał:@Maxima0909 czekamy na więcej!
;)@bozenak i @orchidea04 Dziękuję, to bardzo motywujące, postaram się wrzucać kolejne "odcinki" regularnie
:) pestycyda napisał:No wreszcie!!!
:) Czekałam i czekałam na tę relację
:) Przepiękny ten Durmitor... Uwielbiam takie miejsca. Teraz mi trochę szkoda, że Czarnogórę potraktowaliśmy tylko przejazdem. Ale przynajmniej jest pretekst, żeby tam wrócić
:)@pestycyda Ogromnie się cieszę, że udało mi się trochę odczarować tą Czarnogórę
;)marcino123 napisał:Durmitor powiadasz... opad szczęki
:) ale na szczęście urlopu na 17 jeszcze trochę zostało...
8-)@marcino123 Warto!
:) Gorąco polecam!Ninoczka napisał:Kiedyś mówiłam, że jak zostanę starym niemieckim emerytem zamieszkam w Peraście
;) chyba się w tym utwierdzam
:)@Ninoczka Hehe. Zupełnie nie dziwi mnie Twój wybór
;)Pacyfa napisał:W prawosławiu w trakcie ślubu młodzi stoją na takim właśnie haftowanym ręczniczku, stąd wzięło się ogólnie znane stwierdzenie "Stanąć na ślubnym kobiercu".@Pacyfa I wszystko jasne, dziękuję!
Maxi1982 napisał:Żona przestań stroić ten nasz "domek" zajmij się ważniejszymi rzeczami
:P Pisz dalej bo pomimo, że byłem tam z Tobą to chcę to przeżyć jeszcze raz
;-)@Maxima0909 słuchaj męża - nie zawsze, ale w tym przypadku słuchaj
;)
Do granicy prowadziła nas tak dziwnie wąska, niemal polna droga, że momentami zastanawiałam się, czy niechcący nie przekraczamy jej w niedozwolonym miejscu, na dziko. Do dziś nie wiem, czy nasza nawigacja wariowała urozmaicając nam przeprawę, czy Albania w ten sposób przeprowadza wstępną selekcję i zaprasza do siebie tylko tych najmocniej zdeterminowanych.
:P Na przejście dotarliśmy koło 21:15. Ciekawostka 4 – Zgodnie ze schematem powtarzającym się do tej pory zawsze podczas przekraczania granic - po odprawie po stronie czarnogórskiej, powoli przemieszczaliśmy się pasem granicznym, wypatrując stanowisk celników po stronie albańskiej. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze domy mieszkalne dotarło do nas, że już raczej ich nie uświadczymy. Bardzo nas to zaskoczyło. W sumie do końca byliśmy trochę zdezorientowani. W głowie rodziły się kolejne pytania. Czy na pewno przekroczyliśmy granice zgodnie z prawem?
:) To w końcu dziki kraj.. Może należało gdzieś skręcić...? Może coś przeoczyliśmy w ciemnościach? i w końcu.. - is it perfectly safe…??? Sprawa tak na prawdę wyjaśniła się dopiero po powrocie do Polski. Dowiedzieliśmy się, że w celu usprawnienia przepływu turystów, budki obu państw zostały połączone. Dzięki temu, nie trzeba czekać w dwóch kolejkach. Sprytne… ale przyznacie – trochę dziwne.
:DJuż kilka kilometrów za granicą krajobraz za oknami zmienił się znacząco. Mijaliśmy odrapane, betonowe baraki, pełniące trudną do odgadnięcia funkcję. Wyglądające na opuszczone, rozpadające się domy. Stada wałęsających się bezdomnych psów. Na poboczach walające się śmieci i wszechobecne dziury w drodze pozwalające na poruszanie się jedynie ruchem jednostajnie wolnym, zygzakowym. Teren brudny i zaniedbany. Albania przywitała nas oczywistą, kłującą w oczy biedą. Po 22 dotarliśmy do Shkodra Lake Resort. Miejsce, oprócz tego, że powstało w sąsiedztwie Jeziora Szkoderskiego i w konsekwencji krajobrazowo zagarnęło wszystko co najlepsze, zrobiło na nas pozytywne wrażenie pod względem czystości. Mimo pozasezonowego terminu na terenie ośrodka wypoczywało nadal sporo turystów i miłym zaskoczeniem był fakt, że nie wiązało się to z zalegającymi wszędzie śmieciami, czy nieposprzątanym sanitariatem. A piszę o tym, ponieważ jak się wkrótce miało okazać, brak zalegających gdzie popadnie śmieci jest w Albanii pewnego rodzaju ewenementem, zasługującym na wyjątkową uwagę. Na terenie ośrodka, tuż nad wybrzeżem znajdowała się restauracja, do której, właściwie zaraz po przyjeździe, udaliśmy się na kolację! Nieziemski mix owoców morza w sosie pomidorowym, który wtedy zjadłam, był jednym z najsmaczniejszych posiłków wyjazdu. A konkurencja, trzeba przyznać, była spora, bo na Bałkanach w kwestii jedzenia można się zatracić….
:-)Wszyscy najedliśmy się do syta, a następnie przenieśliśmy się na hamaki i ławeczki w pobliżu naszych, tym razem dość oryginalnych, miejsc noclegowych. Dla odmiany, zdecydowaliśmy na przestronne tipi. Możliwość nocowania w charakterystycznych namiotach była fajnym przeżyciem, choć temperatura w nocy spadała na tyle, że trzeba było się ratować wskakując w dodatkowe dresy.Kolejny dzień planowaliśmy spędzić na relaksie, pozwalając organizmom na zregenerowanie sił. Postanowiliśmy połączyć wypoczynek z mało wymagającą fizycznie atrakcją. Rejs promem po Jeziorze Koman wydawał się być idealnym połączeniem przyjemnego z pożytecznym – odrobina wytchnienia w kojących okolicznościach przyrody. Jedynym minusem był fakt, że promy wypływały w rejs tylko raz dziennie, o 9:00 rano z miejscowości Komani. Od tego miejsca dzieliło nas zatem ok 70km i, zgodnie z googlemaps, 2 godziny jazdy. Biorąc pod uwagę jakiś krótki postój na trasie w celu kupienia śniadania i uwzględniając dodatkowy kwadrans „na wszelki wypadek”, z obliczeń wynikało, że czekała nas kolejna, wręcz niedorzecznie wczesna pobudka. Czy to na pewno wakacje???Znacie te rozterki „rozum vs. serce”? No więc rozum, w związku z poranną pobudką, nakazywał kłaść się spać, ale miękkie serce ulegało dziwnej, tajemniczej mocy, która uporczywie wyciągała z tipi. Nie wiem, o której poszliśmy spać, ale chyba rozsądniejszym byłoby nie kłaść się wcale..
Bardzo miło patrząc na Twoje zdjęcia powspominać stare dobre czasy. My byliśmy w Theth latem 2012 r. i wjeżdżaliśmy od drugiej strony
:D terenową trasą, a wyjeżdżaliśmy na Koplik. Bardzo się to miejsce zmieniło. W naszej ekipie dwoje bohaterów wykąpało się w wodzie całkowicie dobrowolnie, łącznie z zanurzeniem głowy
:shock: - woda miała temp. 8 stopni.
Piękna, poruszająca historia z tym napisem...Wstyd przyznać, ale nie wiedziałam o tym. Dziękuję za poszerzenie wiedzy:)I, oczywiście, czekam na ciąg dalszy (niecierpliwie).
29 września (13. dzień) – Ochryd, MacedoniaRankiem opuszczamy Berat. Opuszczamy też Albanię… Krótkie podsumowanie? Na wstępnie obiecałam subiektywną ocenę Albanii, bez lukru. Niech więc tak będzie. Choć mam tremę, bo niestety do zachwytów mi daleko, a mam świadomość, że wielu z Was ją pokochało. Albania jest krajem, do którego wspomnieniami z pewnością wrócę nie raz, ale nie zauroczyła mnie na tyle, żebym planowała do niej wrócić. Nie chcę jej niesprawiedliwie osądzić, ale na mnie niestety nie zrobiła wrażenia… Momentami czułam wręcz rozczarowanie. Szczególnie na południu.Nawet jeśli natura obsypała Albanię całą masą pięknych widokowo miejsc, to ilość śmieci bezustannie towarzysząca zwiedzaniu mocno rozprasza. I nie chodzi tu o moje wygodnictwo, czy „zmanierowanie”, ale zwyczajnie jest mi trudno się zrelaksować ze stertą śmieci za moimi plecami.Albania nie zachwyciła mnie krajobrazowo, tak jak np. zachodnie wybrzeże Stanów. Nie zafascynowała w sensie obyczajowo-kulturowym, jak np. Maroko (w którym nawet śmieci i gnijące na ulicach owoce nie zabrały mi radości poznawania). Albania kilka razy zaskoczyła, choć nie jestem przekonana, czy w sensie pozytywnym… Z jednej strony niebanalna, „oderwana od rzeczywistości”, z drugiej niestety nadal trochę nijaka.Oferuje góry – to fakt. Ale i w Polsce jest mnóstwo zacisznych, malowniczych górskich miejsc. Równie pięknych! Góry Przeklęte są cudownym miejscem, ale czy na tyle wyjątkowym/innym, żeby specjalnie dla nich tam jechać? Dla mnie nie. To może jechać tam ze względu na morze? Linia brzegowa oferuje liczne plaże. Niektóre dzikie, niektóre opanowane przez tłumy turystów. Co kto lubi. Ale znowu… czy jest w nich coś, co sprawiłoby, że zbierałabym szczękę z ziemi? Że któraś z nich w sposób szczególny by mnie urzekła? Nie. Są według mnie przeciętne. Te, które widzieliśmy nie kusiły ani rajskością, ani egzotycznością. Woda choć przejrzysta, to nie oferuje atrakcji w postaci kolorowych rybek, czy raf (na to oczywiście nie liczyliśmy, ale ogólnie nie należę do amatorów plażowania, więc to, co mogłoby mnie nad morzem zatrzymać na dłużej, to snorkeling).Dobra strona wyjazdu do Albanii to fakt, że zweryfikował on moje oczekiwania względem przyszłych destynacji. Zrozumiałam, że od wyjazdów wakacyjnych, na które czekam cały rok oczekuję efektu WOW. Szukam w nich czegoś, co byłoby dla mnie ODKRYWCZE. Czegoś, czego dotąd nie poznałam/nie widziałam – np. krajobrazowo lub z czym nie miałam styczności – np. kulturowo/religijnie. Ta, z perspektywy Europejczyka, „NIENORMALNOŚĆ” jest dla mnie najbardziej fascynująca/pociągająca. Może stąd dość surowa ocena Albanii, której zabrakło „egzotyki”. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o zaletach kraju, bo przecież ma ich sporo!1. Spodobało mi się usłyszane gdzieś stwierdzenie „Albania to dziki kraj”. Faktycznie coś w tym jest. Nie ma sensu jej porównywać, ani z zachodem, ani ze wschodem. To naród mocno pokrzywdzony przez los i historię. Zetknięcie się z tak ciągle widocznymi i oczywistymi skutkami wieloletniego komunizmu to swego rodzaju podróż w czasie. Podróż, która na pewno daje do myślenia, uczy pokory i daje lekcje. Albańska podróż to kilka dni najciekawszej lekcji historii, na jakiej byłam. Mogłam uczyć się jej z jej mieszkańcami i miałam okazję zobaczyć jej długofalowe konsekwencje, które nadal są wręcz namacalne. Po powrocie do Polski przygotowując relację dużo czytałam, żeby mieć pełniejszy obraz i uważam, że wiedza historyczna i nie chcę, aby zabrzmiało to zbyt patetycznie, ale sprowokowana tą wiedzą chwila zadumy to największe wartości, jakie wyniosłam z tych wakacji. 2. Albania wciąż jest tanią destynacją. (Choć od znajomych, którzy jeżdżą tam regularnie od kilku lat wiem, że ceny z roku na rok systematycznie rosną.)3. Dodatkowo, to co działa na korzyść Albanii, to z pewnością fakt, że nie jest tak popularna jak np. Chorwacja. (Choć sądząc po ilości budujących się nadmorskich kurortów, to jedynie kwestia czasu. Sądzę, że nieodległego.)4. Przepyszne jedzenie! Nie licząc marnej ryby koło Blue Eye nie pamiętam żadnej kulinarnej wtopy. Wszędzie jedliśmy ze smakiem. Regionalne specjały, które mieliśmy okazję kosztować w głębi kraju np. w Theth, czy Beracie były fantastyczne przygotowane. Podobnie, obłędne owoce morza na wybrzeżu. Co tu dużo mówić - skądś się wzięły nadprogramowe kilogramy, z którymi walczę do dzisiaj
;)5. I w końcu serdeczni ludzie, z którymi mieliśmy okazję porozmawiać i zwyczajnie pobyć trochę dłużej. Gościnność Albańczyków jest prawdziwa, nieprzereklamowana.Te rzeczy sprawiają, że na pewno niejednokrotnie będę z uśmiechem wspominać wakacje 2016 roku. c.d.n.
Subiektywne odczucia dotyczące odwiedzanych przez nas państw umieszczałam w relacji na bieżąco, więc w tym zakresie podsumowania robić nie będę, bo byłoby powieleniem tego, o czym już pisałam. Mam nadzieję, że obszerna relacja naszego wyjazdu, poszerzona o historyczne odniesienia i poparta kilkoma setkami zdjęć choć trochę przybliży Wam ten nieoczywisty region. Pomoże uporządkować wiedzę i zweryfikować dotychczasowe poglądy. Pejoratywny obraz Bałkanów w wielu kwestiach jest krzywdzący i już dawno nieaktualny. Państwa są gościnne, otwarte i coraz lepiej przygotowane na turystów. Miasta rozwijają się, a drogi rozbudowują bardzo dynamicznie.Nie sposób jednak nie wspomnieć, o tym, że np. kwestia tonącej w śmieciach Albanii przeciętnego Europejczyka może razić i tłumić zachwyt nad otaczającą przyrodą. Z różnych względów Albańczycy to ludzie o innej mentalności, dopiero na początku swojej cywilizacyjnej przemiany...Jestem przekonana, że Bałkany mają wiele do zaoferowania i zauroczą niejednego. Z drugiej jednak strony, wiem, że nie są kierunkiem uniwersalnym i mogą pozostawić niedosyt. Liczę na to, że niezdecydowanym relacja odpowie na pytanie, czy kierunek spełni Wasze oczekiwania i czy na Bałkanach odnajdziecie to, czego na wyjazdach szukacie. Bez względu na decyzję, życzę spełnienia podróżniczych planów!
:-)Jeśli chodzi o informacje praktyczne, czyli głównie kosztorys, to jest mi o tyle ciężko cokolwiek napisać, że tym razem podróżowaliśmy grupą dziewięcioosobową.NOCLEGIZe względu na nieparzystą ilość osób, noclegi organizowaliśmy różnie. Czasami wynajmowaliśmy całe mieszkanie, czasami dzieliliśmy się na dwie grupy po 4-5 osób – np. w bangalowach, czy tipi. Czasami, szczególnie w hotelach, braliśmy pokoje 2-osobowe, choć bywało, że każdy miał inną cenę…Podzielę się z Wami miejscami, w których nocowaliśmy, bo uważam, że każde z nich jest godne polecenia.1. Apartament Viktorija, Uzice, Serbia – dwa mieszkania (3-osobowy – 32 euro; 6-osobowy – 48euro)2 i 3. Etno Selo Grab, Grab, Czarnogóra – dwa 6-osobowe bungalowy (1 bungalow – 59 euro/dwie noce)4 i 5. Shkodra Lake Resort, Albania – dwa tipi i domek (domek – 56 euro/dwie noce, tipi 4-osobowe - 76euro/dwie noce)6 i 7. Shpella Guesthouse, Theth, Albania – pięć pokoi 2-osobowych (pokój - 60euro/dwie noce)8. Drymades Inn, Dhermi, Albania – dwa piętra, coś w rodzaju mieszkań z dwoma pokojami, kuchnią i łazienką (jedno piętro - 70euro)9, 10 i 11. Villa Wood, Dhermi, Albania – trzy pokoje 3-osobowe (pokój 105euro za pokój/trzy noce)12. White City Hotel, Berat, Albania – pięć pokoi 2-osobowych (pokój - 33 euro)13. Apartament Bojadzi, Ochryda, Macedonia – cztery pokoje (2-osobowe - 30 euro, pokój 3-osobowy - 40 euro)14. Travelers Hostel, Belgrad, Serbia - dwa mieszkania (łączny koszt – 95euro)TRANSPORTKoszty paliwa podzieliliśmy po równo, mimo oczywistych różnic w spalaniu każdego z aut. Poza paliwem w rozliczenie samochodów wrzuciliśmy dodatkowo wszystkie opłaty związane z przejazdem - winiety, autostrady, tunele, parkingi, itp. Wyszło ok. 500 złotych za osobę.ATRAKCJERafting na Tarze – 44euro plus 4euro opłaty za przebywanie w parku
;-)Ekstremalna tyrolka
:-) – 15euro – wrażenie bezcenne
:-DProm po Jeziorze Komani – 10euro za prom w obie stronyBlue Eye – 100lekówButrint – 700lekówUBEZPIECZENIEAXA Ubezpieczenie Podróżne „Daleko od domu” – 102 złote za osobę.Jedzenie to sprawa indywidualna, więc pozwolicie, nie będę tego rozpisywać. Ceny z reguły są niższe, bądź porównywalne do polskich. W każdym razie na jedzeniu oszczędzać nie warto, bo jest naprawdę pyszne!Jeśli jest coś, czego jesteście ciekawi, a o czym zapomniałam wspomnieć w relacji, pytajcie. Dziękuję, tym którzy dotrwali ze mną do końca. Do usłyszenia za rok!
:-)
@Maxima0909, o nie!!!
:( I to jeszcze TE zdjęcia...Moje ulubione.....
:( Będę Cię gorąco namawiać, żebyś jednak jeszcze raz je wgrała. Moje też poleciały i powolutku, w miarę wolnych chwil, wgrywam od nowa. Nie jest tak źle, zaręczam. Dodatkowy plus - przypominasz sobie wyjazd ze szczegółami
:) Umieść na społeczności, tam są bezpieczne.Wgraj je, wgraj je, wgraj je...proszę :*
Wgrywam na społeczność fly4free, @olus mi doradziła. A o tym na "p" to nawet nie chcę mówić :/ właściwie, ta nazwa powinna stać się nowym przekleństwem
:D
Ciekawostka 19 – Podobno, kiedy Hodża postanowił zerwać wszelkie stosunki z ZSRR to, przy okazji, przywłaszczył sobie kilka ich okrętów podwodnych stacjonujących w tej bazie. Nie była to dla Moskwy jednak dotkliwa strata, bo ponoć nigdy nie próbowała odzyskać ich zbrojnie.
W drodze powrotnej mieliśmy również zajrzeć na plażę Gjipe Beach, która znajduje się u wylotu Kanionu Gjipe. Ponoć to jedna z najpiękniejszych plaż Albanii. Jest ukryta między klifami, oddalona od głównej drogi, co sprawia, że nie jest bardzo popularna i tłoczna. Do plaży można dotrzeć jedynie autami 4x4 z bardzo wysokim zawieszeniem. Fakt, że większość turystów musi zostawić swoje cztery kółka na dzikim parkingu znajdującym się na górze zbocza i w pełnym słońcu pokonać chwilami stromy 2,5km odcinek drogi, bez wątpienia zniechęca co leniwszych pasjonatów leżakowania. A już z pewnością tych obłożonych masą „niezbędnego” plażowego sprzętu. ;-) Ponad to, atrakcyjności temu miejscu dodaje fakt, że skalne ściany wznoszące się tuż nad plażą stanowią jedno z ważniejszych miejsc wspinaczkowych w Albanii. Brzmi fajnie, co? Niestety, nie zdążyliśmy do niej dotrzeć przed zachodem słońca. Wielka szkoda… Byliście? ;>
Po powrocie do Villa Wood zeszliśmy do Restauracji Luciano, żeby po raz ostatni zjeść dobre śródziemnomorskie jedzenie. Wybraliśmy knajpkę codziennie zaopatrywaną w świeżo złowione owoce morza. Wyszedł do nas szef i zasugerował, abyśmy zamiast wybierać ”bezpieczne" pozycje z karty, zdali się na jego sugestie. Chętnie przystaliśmy na tą propozycję i po pewnym czasie na stół wjechały jedne z najlepszych ośmiornic jakie jedliśmy. Pycha!
Po kilku dniach nad morzem czułam już wewnętrzną potrzebę zmiany otoczenia. Nigdy nie zrozumiem fenomenu wyjazdów „all inclusive” i formy wypoczynku z cyklu „drinki z palemką nad hotelowym basenem”.
Jeszcze ostatnie pożegnanie z Morzem Jońskim, wymienienie kilku serdeczności z niezastąpionym i absolutnie wyjątkowym Tommyim :D i ruszyliśmy w drogę do naszego kolejnego celu – Beratu.
Zwiedzanie „miasta tysiąca okien” mieliśmy w planach już dużo wcześniej, a po kolejnych rozmowach z Tommy'm tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że warto je zwiedzić. Mieszkał tam kilka lat, w okresie nauki. Z każdą kolejną anegdotą zachęcał do zatrzymania się tam bardziej i bardziej. Powiedział nam na przykład, że koniecznie musimy skosztować tradycyjnej albańskiej zupy Paçë. Twierdził, że była jego codziennym punktem obowiązkowym, nawet jeśli wiązało się to z nieobecnością na kilku pierwszych lekcjach. :P
Ciekawostka 20 – Paçë serwowana jest tylko w porze śniadaniowej, do ok. 9:30 i zrobiona jest z głowizny…. Zupa z baraniego łba… fakt, nie brzmi zachęcająco, ale według planu Berat był ostatnim przystankiem w Albanii, więc zarazem ostatnią szansą na spróbowanie specjałów regionalnej kuchni. Postanowiliśmy, że jeśli tylko znajdziemy restaurację, która serwuje ową zupę, przełamiemy swoje uprzedzenia i zamówimy choćby jedną porcję na 9 osób. W końcu bardzo ważnym elementem odkrywania kultury i zwyczajów poszczególnych państw jest poznanie ich kuchni i regionalnych smaków - dopiero wtedy można uznać, że podróż jest pełna/kompletna.
Oprócz zupy mieliśmy spróbować również deseru o tajemniczej nazwie Parfe (Kasati), który zgodnie z definicją Tommiego - „it's like ice cream, but it’s not”- miała przypominać lody.
Aby dojechać do Beratu, przejeżdżaliśmy przez Vlorę, jeden z trzech najpopularniejszych albańskich kurortów. Końcem września miasto było właściwie całe rozkopane i stanowiło olbrzymi plac budowy. Wyglądało na to, że prace szły pełną parą, więc myślę, że przed kolejnym sezonem urlopowym się uwiną.
W drodze, dotarło do mnie, że nasze wakacje nieuchronnie zbliżają się ku końcowi... Zaczęłam zastanawiać się nad tym, czym tak naprawdę Albania mnie zaskoczyła…? Bo co by o niej nie powiedzieć, na pewno nie można zarzucić jej banalności. ;-) Na pierwszy rzut oka, oczywiście daleko jej do zachodnich kurortów, ale z drugiej strony ma mnóstwo nazwijmy to – „nieoczywistego uroku”. ;-) Wrażenie absurdu i chaosu wielokrotnie nas uderzało, ale nie wiem, czy to właśnie nie TO jest kwintesencją kraju? Czy nie TYM właśnie Albania stoi? Chyba tego NIEUPORZĄDKOWANIA i DZIWACTW spodziewamy/oczekujemy jadąc do Albanii... :-)
Dla wielu to kraj bunkrów. Według mnie, ich obecność wbrew pozorom nie jest już taka oczywista. Jeśli nie wiesz, czego szukać, nie zdajesz sobie sprawy, że istnieją, to ich wciąż malejąca liczebność i fakt, że przez dziesiątki lat dorobiły się naturalnego kamuflażu (zwyczajnie zarosły) łatwo je przegapić.
Jest jednak kilka innych, oryginalnych rzeczy, poza wspomnianymi wcześniej Mercedesami, które podsumowałam w notesie kilkoma hasłami:
1. "Lavazh"
Ciekawostka 21 - Dziesiątki, setki, tysiące! myjek samochodowych. Gdzie okiem nie sięgnąć zawsze naprawdę ZAWSZE, niemal z każdego miejsca jesteśmy w stanie zlokalizować przynajmniej kilka „Lavazh”, gdzie możemy umyć swój samochód. Najśmieszniejszą częścią tej historii jest to, że albańskie myjki opatrzone dumnie wielkim napisem informującym o ich istnieniu składają się często jedynie ze szlaucha podpiętego do kranu. Strumień wody celowo i figlarnie skierowany jest ku górze. Stworzony w ten sposób rząd fontann zaprasza do skorzystania z usługi.
2. Sieć stacji benzynowych o intrygującej nazwie „Kastrati” :D
3. „Berber” – czyli jak mniemam fryzjer.
4. Makabrycznie wyglądające „amulety".
Ciekawostka 22 – Amulety, czyli maskotki wieszane na niedokończonych budowlach mają odstraszać złe duchy, czary i wszystkie inne nieszczęścia, które zawistni sąsiedzi mogliby rzucać. Miśki wyglądają żywcem jak z horrorów. Największy egzemplarz wisiał nad parkingiem w Kruji, której z niewiadomych dla mnie powodów postanowiłam nie uwieczniać (bo to przecież nic ładnego ;/), a teraz żałuje. W całej masie zdjęć udało mi się znaleźć tylko to. Może przykład nie jest najokazalszy, ale lepszy rydz niż nic.
5. Policjanci, którzy jak ustaliliśmy, mierzą prędkość samochodów „na oko” :D naprawdę hit!
To chyba jedyny patrol jaki zaobserwowaliśmy z jakimkolwiek sprzętem :)
6. I w końcu wszechobecne, mało estetyczne, często obdrapane zbiorniki wodne na dachach…
Z Vlory do Beratu dzieliło nas jeszcze niecałe dwie godziny drogi. Byliśmy na miejscu około południa. Odnaleźliśmy swój hotel. Rzuciliśmy bagaże i wybraliśmy się na wstępny rekonesans po mieście.
Berat leży pomiędzy dwoma wzgórzami Tomorri i Shpirag, z którymi związana jest legenda.
Ciekawostka 23 - Według niej dwa bracia – olbrzymy Tomorri i Shpiragu - zakochali się w tej samej kobiecie. Ponieważ żaden z braci nie chciał ustąpić, doszło między nimi do walki. Olbrzymi, walczący mieczem i cepem bojowym, zadali sobie wzajemnie liczne rany. Tomorri bardzo długo bił mieczem swojego przeciwnika – legenda w ten sposób tłumaczy charakterystycznie pocięte zbocze obok miasta. Obaj bracia zginęli w wyniku zadanych ran. Obaj upadli na twarz tworząc pasma górskie rozciągające się na nad Osum. Zrozpaczona kobieta, w której zakochali się bracia płakała tak długo, że utonęła we własnych łzach, z których powstała przepływająca przez miasto rzeka.
Współczesny Berat podzielony jest na trzy dzielnice: Gorica na prawym brzegu rzeki, Mangalem na jej lewym brzegu i Kalaj, znajdująca się na wzgórzu wewnątrz starej cytadeli. Położony jest na wzgórzach, które stromo schodzą w kierunku rzeki Osum. Zabudowa „miasta tysiąca okien”, utrzymane w osmańskim stylu, jest niezwykła – białe ściany, duże charakterystyczne okna i czerwono-brunatne dachy. Niewielkie domki, pną się w górę po obydwóch stronach miasta, a ciasne, kamienne uliczki między nimi tworzą labirynt, w którym nietrudno się zgubić.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Goricy. Przechodząc przez kładkę, ruszyliśmy w jej głąb.
Bardzo szybko dołączył do nas samozwańczy przewodnik, który był niezwykle zdeterminowany, żeby w naszym towarzystwie odbyć małą wycieczkę po mieście. Zapewne odpowiednio płatną... ;-) Pozbycie się Pana wymagało wspięcia się na wyższy poziom asertywności i był to proces trwający dobre 5-10 minut. :-)
Ignorowanie Pana też nie przynosiło oczekiwanych skutków. :-D W chwilach bezsilności rozważaliśmy już nawet ucieczkę… :-D
Kamienne, wąskie uliczki miały swój specyficzny klimat.
Chcieliśmy znaleźć jakiś punkt widokowy, z którego moglibyśmy zobaczyć Mangalem w pełnej krasie. W labiryncie uliczek, podwórek, dziedzińczyków i schodków donikąd, okazało się jednak, że droga prowadząca gdzieś wyżej wcale nie jest tak oczywista, jak początkowo mogło nam się wydawać. Pomiędzy domkami było dość pusto. Minęliśmy chyba jednego turystę. Po pewnym czasie porzuciliśmy próby i skierowaliśmy się do kamiennego mostu poniżej.
Mostem przedostaliśmy się ponownie na stronę zabytkowej starówki - Mangalem.
ułamek z tysiąca ;-)
Zatrzymaliśmy się w polecanej przez recepcjonistę naszego hotelu restauracji o tej samej nazwie. Restauracja dysponuje sporym tarasem, a serwowane w niej jedzenie jest wybitne! Bardzo polecam to miejsce, jeśli znajdziecie się w Beracie.
dumnie wisząca legenda na ścianie ;-)
pyszności:
No i mieliśmy możliwość zrealizowania pierwszych 50% naszego żywieniowego planu – Kasati. Pierwsze łyżeczki - bardzo smaczne, przy kolejnych słodkość już nieco muli :D
Po obfitym i przepysznym obiedzie skierowaliśmy się stromą, kamienistą drogą na Kale, czyli wzgórze z twierdzą. Podejście po cholernie wyślizganym bruku było nie lada wyzwaniem. Miałam wrażenie, że idę po lodzie!
Po pokonaniu dobrze ponad połowy drogi po lewej stronie rzuciła nam się w oczy udeptana ścieżka. Mimo, że wybierając tą opcję z trybu „cholernie strome podejście” przeszliśmy na „o mój boże, nie dam rady…” (ściślej rzecz ujmując - ja przeszłam), to przynajmniej z ulgą porzuciłam wizję upadku i utraty zębów. :D
Dotarliśmy do twierdzy. Najpierw ruszyliśmy wzdłuż murów okalających zamek, z których rozciągają się widoki na Berat i okolicę.