O 10:30 mieliśmy zaplanowany prawie 3 godzinny spływ pontonem. Rafting rezerwowaliśmy ze znacznym wyprzedzeniem, będąc jeszcze w Polsce. Przed wyruszeniem, dostaliśmy w ośrodku niezbędny sprzęt: pianki (kamień z serca!), buty, kapoki i kaski. Po czym organizatorzy spływu zapakowali nas do harpagańskiego jeepa i na pełnej petardzie
:D (kto się mocno nie zaparł, latał po pace jak worek ziemniaków) dowieźli nas do miejsca startowego.
Mając jeszcze przed oczami wczorajszą tyrolkę, zapytaliśmy przezornie „Is it perfecly safe?”. Na co Pan Grek, z nieodgadnionym uśmiechem, odpowiedział krótkim: „No.” (?!?!?) Swoją drogą, to sama właściwie nie wiem, czy na tym etapie jakakolwiek odpowiedź wzbudziłaby nasze zaufanie….
:P Nie głowiąc się nad tym przesadnie, przeszliśmy więc do kolejnego punktu atrakcji - przyśpieszonego kursu bezpieczeństwa. Na początku, Pan widząc radosną inwencję twórczą koleżanki, poinstruował nas PONOWNIE jak podopinać kamizelki i kaski
;) (jego komentarz „it’s totally wrong”– bezcenny). Następnie powiadomił, jakich komend będzie używać podczas spływu i jak na nie reagować oraz co robić na wypadek wypadnięcia za burtę.
Wody Tary we wrześniu są raczej spokojne… najbardziej wymagające spływy organizowane są w kwietniu i maju. Ponoć woda bywa tak rwąca, że według relacji naszego wykwalifikowanego instruktora, niejednokrotnie miał strach w oczach. Pan Grek okazał się naprawdę fajnym gościem. Znał rzekę bardzo dobrze, miał pomysł na spływ i starał się z niego wycisnąć maksimum; urozmaicał go aranżując „beczki” oraz spływanie z rzecznych progów tyłem. Przez pewien czas miałam również możliwość siedzenia na przodzie pontonu. To naprawdę świetna zabawa. Kto by przypuszczał, że rozbryzgująca się na twarzach woda, liczne podskoki, czy miarowe wiosłowanie sprawią, że będziemy cieszyć się jak dzieci. Na rzece często mijaliśmy inny, smutny ponton, na którym z nudów można byłoby malować paznokcie. Tęsknym i rozżalonym wzrokiem patrzyli na nasze wygłupy. No cóż, ich instruktor ewidentnie nie miał polotu.
:P
Wisienką na torcie, o dziwo, nie były jednak harce w pontonie. W połowie spływu zatrzymaliśmy się pod kilkumetrową skarpą. Kto chciał, mógł się na nią wspiąć, a następnie skoczyć do lodowatej wody. Atrakcja? No pewnie! Z tyłu głowy pojawiło się oczywiście „is it perfectly safe?” … ale szybko ugryzłam się w język.
:D
Z dołu, klif wyglądał na wysoki, ale do ogarnięcia. Perspektywa z góry, trochę chłodziła zapał… Szczerze, gdybym mogła się wycofać, to pewnie bym skorzystała. Problem polegał na tym, że jak już dotarłam na górę, to okazało się, że miejsce, z którego mamy skakać, znajduje na wąskiej półce poniżej. Docieranie do tego miejsca, na skraju przepaści, było dla mnie na tyle stresujące, że nie wyobrażałam sobie przechodzić tego po raz drugi. Skok wydawał się być jedyną, słuszną opcją. Leciałam dłużeeeeeeeej niż bym chciała. Znacie to uczucie podnoszenia w środku? Tyle tylko, że przy jeździe autem to uczucie jest całkiem przyjemne i szybko znika, a tutaj trwało i trwało i… trwało i pod koniec przyjemne już nie było
:D to jakby weryfikuje moje nieśmiałe rozmyślania odnośnie tego, czy skoczyć ze spadochronem….? już wiem, że to nie dla mnie i tego typu atrakcjom mówię stanowcze „raczej nie”
;) Wróćmy jednak do wyzwania pt.: „skok z klifu”. Kontakt z lodowatą wodą, był oczywiście dużym szokiem termicznym
:D, ale dotarcie do tego etapu, było dopiero połową sukcesu! Okazało się, że trzeba będzie się jeszcze trochę pogimnastykować i walcząc z nurtem, samodzielnie dopłynąć na drugi brzeg rzeki, gdzie czekał ponton. Pomijam fakt, że po skoku, kamizelka z taką zawziętością wyciągała mnie z głębin na powierzchnię, że gdy już się na niej pojawiłam, to na świat patrzyłam przez jej dekolt, a kask pod naporem wody zsunął mi się na oczy (te dwa czynniki, z oczywistych względów, ograniczały moją sprawność ruchową.
:)), ale po przerzuceniu się na plecy i po pokonaniu w ten sposób 3/4 szerokości rzeki, lodowata woda dawała już tak mocno we znaki, że miałam wrażenie, że tracę czucie nie tylko w palcach, ale i w mózgu
:P Z perspektywy czasu nie wiem, czy zrobiłabym to po raz drugi, ale wiem, że gdybym tego nie zrobiła, to dzisiaj bym tego żałowała.
:P
Po bohaterskim dotarciu na ponton, perspektywa dalszego wiosłowania, jeszcze przynajmniej przez kolejne pół godziny, była dość deprymująca. Do tego zaczął padać deszcz. To, że nas moczył, nie miało już dla nas oczywiście żadnego znaczenia, ale byliśmy przemarznięci i każdemu marzył się ciepły prysznic i obiad. Zresztą, mniej więcej od tego dnia przyczepiło się do nas jakieś choróbsko, które do końca wyjazdu komuś z nas, w większym, bądź mniejszym stopniu, towarzyszyło. Powrót do ośrodka również zasługuje na kilka zdań. Otóż, wracaliśmy tym samym harpagańskim pojazdem, z tą różnicą, że dopiero w drodze powrotnej zauważyliśmy, że kierowca w celu hamowania musiał każdorazowo, w szybkim tempie przypompować pedał hamulca. Przy jeździe błotnistą drogą na pełnej prędkości, po stromym zboczu, w strugach deszczu i przy braku działających wycieraczek - taki mały detal, przestaje być detalem… iu iu iu hamulec, iu iu iu hamulec…. (..is it perfectly safe…?!?)
Po powrocie do ośrodka i pysznym obiedzie, spędziliśmy leniwe popołudnie w towarzystwie uroczej rodziny kotów, na brzegu Tary.
Lodowata woda ma również swoje plusy.
;-)
20 września (4. dzień) – Boka Kotorska, Perast, Kotor, Jezerski Vrch
Pobudka - 6:30. O 7:15 opuściliśmy Grab. Dzień zapowiadał się intensywnie. W planach mieliśmy przejechać prawie całą Czarnogórę, kierując się na południe, nad Jezioro Szkoderskie. Po drodze czekała nas przede wszystkim Boka Kotorska, Perast, Kotor i szczyt Jezerski Vrch w Parku Narodowym Lovcen. Kolejny nocleg zarezerwowany był już w Albanii.
Początkowo droga wiła się łagodnie prowadząc nas z nurtem rzeki, wzdłuż kanionu Tary. Widok był imponujący i inny od tych, które podziwialiśmy do tej pory. Szkoda, że na trasie nie było wyznaczonych punktów widokowych, żeby bezpiecznie się zatrzymać i sfotografować choć kilka miejsc. Widok surowych, kilkusetmetrowych klifów niemal pionowo wpadających do turkusowej rzeki był niezwykły. Duże, charakterystyczne drzewa ozdabiały strome zbocza kanionu. Jakby na przekór naturze i prawom grawitacji wyrastały wprost z litych skał. Jedno z takich dorodnych, charakterystycznych drzew na lewym zboczu:
Po pewnym czasie, zrobiliśmy krótki postój na śniadanie w plenerze.
Popijając rozgrzewającą, stawiającą na nogi kawę, obserwowaliśmy malowniczo unoszącą się nad łąkami mgłę i padające na zbocza pierwsze promienie słoneczne będące oznaką leniwie budzącego się do życia dnia.
Gdzieś po drodze:
Kierując się na południe Czarnogóry, ponownie mijaliśmy Kanion Piva. Tym razem pogoda była dużo korzystniejsza i pozwalała docenić piękno miejsca w pełni. Wapienne skały pięknie podkreślały szmaragdowy kolor wody. Dodatkowo, wypatrując niezwykłej ferii barw rozlewającej się gdzieś poniżej, przejeżdżaliśmy przez dziesiątki skalnych tuneli. Ich wyjątkowym walorem estetycznym jest fakt, że wykuto je bezpośrednio w skałach, nie zabezpieczając betonową konstrukcją oraz nie instalując żadnego oświetlenia. Ich ilość i surowość tworzyły niepowtarzalny klimat. Czasami pojawiały się w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie, jeden po drugim. W niektórych z nich wydrążone zostały „okna” wpuszczające do wnętrza efektowne słupy światła. Ba! w jednym z tuneli znajduje się nawet skrzyżowanie, rozgałęziające się w trzech kierunkach!
Po około dwóch godzinach jazdy, po raz pierwszy ujrzeliśmy, uchodzącą za jedną z najpiękniejszych miejsc na Bałkanach, Bokę Kotorską. Zatoka zaskoczyła mnie rozmiarem, bo choć w przewodniku czytałam, że rozciąga się na długości 293 km i zajmuje powierzchnię 655 km², to są to jednak tylko liczby, które dopiero w konfrontacji z rzeczywistością nabierają znaczenia. Panorama, na którą patrzyliśmy z góry, wyglądała bardzo obiecująco. Zapraszała niezwykłym kolorem wody, zalesionymi zboczami i malowniczo usytuowanymi w dole miasteczkami.
Zachęceni tym, co zobaczyliśmy, wsiedliśmy z powrotem do aut, aby jak najszybciej znaleźć się w sercu zatoki, już w pełni chłonąc jej atmosferę. Droga prowadziła wzdłuż linii brzegowej, na której leżą m.in. Perast i Kotor.
Zatrzymaliśmy się w pierwszym z nich. Ponieważ Perast jest zamknięty dla ruchu samochodowego, auta zaparkowaliśmy wzdłuż głównej drogi i pieszo skierowaliśmy się do miasteczka położonego w dole. Miasteczko liczące nieco ponad 300 mieszkańców jest miejscem o unikatowym klimacie. Większość budynków została zbudowana jeszcze przez Wenecjan, do których od XV do XVIII wieku należał Perast. Właściwie całe miasteczko stanowi bulwar rozciągnięty wzdłuż 1,5 km wybrzeża. Utrzymany jest on w klimacie "starówki". Spacerując po nim można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się paręset lat temu.
Na jednym z blogów (okiemmaleny) trafiłam na opis, który bardzo mi się spodobał i jest wyjątkowo bliski temu, jak sama odebrałam to miejsce. Pozwolę sobie go zacytować: „Perast zawiera w sobie wszystko to, co lubię. Jest malutki, położony w miejscu, gdzie góry stykają się z morzem, ma piękną, śródziemnomorską architekturę, knajpki ze wspaniałym jedzeniem, bogatą historię i kilka romantycznych legend. Takie moje czarnogórskie puzderko, w którym schowane są małe skarby. Po 8 latach to miasteczko nie zmieniło się ani trochę i nadal tak samo mocno czaruje.” Co prawda nie wiem jak czarowało 8 lat temu, ale wiem niewątpliwie, że niespełna dwa miesiące temu równie mocno oczarowało i mnie – spokojem, architekturą, kameralną atmosferą i widokiem, który wycisza i wprowadza w bardzo przyjemny nastrój. Miasto jest tak spokojne, że aż trudno w to uwierzyć.
Najbardziej charakterystycznym zabytkiem Perastu jest jednonawowy kościół Św. Mikołaja (Sv. Nikola) z 1616 r. z przylegającą do niego 55-metrową dzwonnicą.
Spacerując głównym deptakiem mijaliśmy przepiękne zachowanie pałacyki wielmożów weneckich oraz współczesne, urokliwe kawiarnie i restauracje. W jednej z nich zatrzymaliśmy się na smakowitą kawę.
Na przeciwko Perastu leżą dwie wysepki.
Naturalna, porośnięta charakterystycznymi, wysokimi cyprysami wyspa Sveti Djordje, na której znajduje się zabytkowy klasztor benedyktyński św. Jerzego z XII wieku i stary cmentarz, na którym chowano szlachtę i słynne osobistości miasta Perast. Obecnie jest niedostępna dla turystów.
Oraz Gospa od Škrpjela (Matki Boskiej na Skale), która jest jedyną sztuczną wyspą na Adriatyku.
Ciekawostka 3 - Historia powstania wyspy wiąże się z pewną legendą. Dawno temu, 22 lipca 1452 roku dwóch braci Martešić znalazło obraz Matki Bożej leżący na niewielkiej skale wystającej z morza. Zabrali go ze sobą i oddali do kościoła św. Mikołaja w Peraście. W niewyjaśnionych okolicznościach jednak malowidło wracało na skałę, aż trzykrotnie. Ludność, w miejscu odnalezienia obrazu, postanowiła więc usypać wysepkę i zbudować na niej kościół. Metoda jej rozbudowywania była dość oryginalna - ponoć w jej pobliżu zatapiane były wypchane po brzegi kamieniami zdobyczne statki nieprzyjaciela i to właśnie ich wraki stanowią w głównej mierze fundament wyspy. Budowano ją przeszło 200 lat, topiąc w tym miejscu stare żaglowce oraz sypiąc kamienie. Do dnia dzisiejszego, aby upamiętnić znalezienie ikony, w Peraście, 22 lipca odbywa się ceremonia Fašinada. Z miasteczka, w kierunku wyspy wypływa kolumna powiązanych ze sobą łodzi, pełnych kamieni. W uroczystości mogą brać udział tylko mężczyźni, którzy ubrani w tradycyjne stroje i śpiewający pieśni, podpływają pod wyspę i każdego roku „dorzucają” do niej kolejne kamienie, by symbolicznie ją umocnić. Obecnie wyspa zajmuje 300 m². Można na nią dopłynąć małymi łódkami z Perastu albo dużym wycieczkowym statkiem podczas podróży po Boce Kotorskiej.
No wreszcie!!!
:) Czekałam i czekałam na tę relację
:) Przepiękny ten Durmitor... Uwielbiam takie miejsca. Teraz mi trochę szkoda, że Czarnogórę potraktowaliśmy tylko przejazdem. Ale przynajmniej jest pretekst, żeby tam wrócić
:)Pozdrawiam:)
Bardzo fajna relacja, czekam na więcej...na pewno przeczytam
;)@Maxima0909 Odnośnie ciekawostki nr 1 - W prawosławiu w trakcie ślubu młodzi stoją na takim właśnie haftowanym ręczniczku,stąd wzięło się ogólnie znane stwierdzenie "Stanąć na ślubnym kobiercu". Z resztą ręczniczek później jest przechowywany jako taka swego rodzaju rodzinna relikwia-pamiątka i przy okazji różnych ważnych uroczystości towarzyszy rodzinie (różnego rodzajuprzysięgi, błogosławieństwa, pogrzeb...) lub jest darowany cerkwi, w której się brało ślub.
bozenak napisał:Świetna relacja
:D Czekam na więcej.orchidea04 napisał:@Maxima0909 czekamy na więcej!
;)@bozenak i @orchidea04 Dziękuję, to bardzo motywujące, postaram się wrzucać kolejne "odcinki" regularnie
:) pestycyda napisał:No wreszcie!!!
:) Czekałam i czekałam na tę relację
:) Przepiękny ten Durmitor... Uwielbiam takie miejsca. Teraz mi trochę szkoda, że Czarnogórę potraktowaliśmy tylko przejazdem. Ale przynajmniej jest pretekst, żeby tam wrócić
:)@pestycyda Ogromnie się cieszę, że udało mi się trochę odczarować tą Czarnogórę
;)marcino123 napisał:Durmitor powiadasz... opad szczęki
:) ale na szczęście urlopu na 17 jeszcze trochę zostało...
8-)@marcino123 Warto!
:) Gorąco polecam!Ninoczka napisał:Kiedyś mówiłam, że jak zostanę starym niemieckim emerytem zamieszkam w Peraście
;) chyba się w tym utwierdzam
:)@Ninoczka Hehe. Zupełnie nie dziwi mnie Twój wybór
;)Pacyfa napisał:W prawosławiu w trakcie ślubu młodzi stoją na takim właśnie haftowanym ręczniczku, stąd wzięło się ogólnie znane stwierdzenie "Stanąć na ślubnym kobiercu".@Pacyfa I wszystko jasne, dziękuję!
Maxi1982 napisał:Żona przestań stroić ten nasz "domek" zajmij się ważniejszymi rzeczami
:P Pisz dalej bo pomimo, że byłem tam z Tobą to chcę to przeżyć jeszcze raz
;-)@Maxima0909 słuchaj męża - nie zawsze, ale w tym przypadku słuchaj
;)
Do granicy prowadziła nas tak dziwnie wąska, niemal polna droga, że momentami zastanawiałam się, czy niechcący nie przekraczamy jej w niedozwolonym miejscu, na dziko. Do dziś nie wiem, czy nasza nawigacja wariowała urozmaicając nam przeprawę, czy Albania w ten sposób przeprowadza wstępną selekcję i zaprasza do siebie tylko tych najmocniej zdeterminowanych.
:P Na przejście dotarliśmy koło 21:15. Ciekawostka 4 – Zgodnie ze schematem powtarzającym się do tej pory zawsze podczas przekraczania granic - po odprawie po stronie czarnogórskiej, powoli przemieszczaliśmy się pasem granicznym, wypatrując stanowisk celników po stronie albańskiej. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze domy mieszkalne dotarło do nas, że już raczej ich nie uświadczymy. Bardzo nas to zaskoczyło. W sumie do końca byliśmy trochę zdezorientowani. W głowie rodziły się kolejne pytania. Czy na pewno przekroczyliśmy granice zgodnie z prawem?
:) To w końcu dziki kraj.. Może należało gdzieś skręcić...? Może coś przeoczyliśmy w ciemnościach? i w końcu.. - is it perfectly safe…??? Sprawa tak na prawdę wyjaśniła się dopiero po powrocie do Polski. Dowiedzieliśmy się, że w celu usprawnienia przepływu turystów, budki obu państw zostały połączone. Dzięki temu, nie trzeba czekać w dwóch kolejkach. Sprytne… ale przyznacie – trochę dziwne.
:DJuż kilka kilometrów za granicą krajobraz za oknami zmienił się znacząco. Mijaliśmy odrapane, betonowe baraki, pełniące trudną do odgadnięcia funkcję. Wyglądające na opuszczone, rozpadające się domy. Stada wałęsających się bezdomnych psów. Na poboczach walające się śmieci i wszechobecne dziury w drodze pozwalające na poruszanie się jedynie ruchem jednostajnie wolnym, zygzakowym. Teren brudny i zaniedbany. Albania przywitała nas oczywistą, kłującą w oczy biedą. Po 22 dotarliśmy do Shkodra Lake Resort. Miejsce, oprócz tego, że powstało w sąsiedztwie Jeziora Szkoderskiego i w konsekwencji krajobrazowo zagarnęło wszystko co najlepsze, zrobiło na nas pozytywne wrażenie pod względem czystości. Mimo pozasezonowego terminu na terenie ośrodka wypoczywało nadal sporo turystów i miłym zaskoczeniem był fakt, że nie wiązało się to z zalegającymi wszędzie śmieciami, czy nieposprzątanym sanitariatem. A piszę o tym, ponieważ jak się wkrótce miało okazać, brak zalegających gdzie popadnie śmieci jest w Albanii pewnego rodzaju ewenementem, zasługującym na wyjątkową uwagę. Na terenie ośrodka, tuż nad wybrzeżem znajdowała się restauracja, do której, właściwie zaraz po przyjeździe, udaliśmy się na kolację! Nieziemski mix owoców morza w sosie pomidorowym, który wtedy zjadłam, był jednym z najsmaczniejszych posiłków wyjazdu. A konkurencja, trzeba przyznać, była spora, bo na Bałkanach w kwestii jedzenia można się zatracić….
:-)Wszyscy najedliśmy się do syta, a następnie przenieśliśmy się na hamaki i ławeczki w pobliżu naszych, tym razem dość oryginalnych, miejsc noclegowych. Dla odmiany, zdecydowaliśmy na przestronne tipi. Możliwość nocowania w charakterystycznych namiotach była fajnym przeżyciem, choć temperatura w nocy spadała na tyle, że trzeba było się ratować wskakując w dodatkowe dresy.Kolejny dzień planowaliśmy spędzić na relaksie, pozwalając organizmom na zregenerowanie sił. Postanowiliśmy połączyć wypoczynek z mało wymagającą fizycznie atrakcją. Rejs promem po Jeziorze Koman wydawał się być idealnym połączeniem przyjemnego z pożytecznym – odrobina wytchnienia w kojących okolicznościach przyrody. Jedynym minusem był fakt, że promy wypływały w rejs tylko raz dziennie, o 9:00 rano z miejscowości Komani. Od tego miejsca dzieliło nas zatem ok 70km i, zgodnie z googlemaps, 2 godziny jazdy. Biorąc pod uwagę jakiś krótki postój na trasie w celu kupienia śniadania i uwzględniając dodatkowy kwadrans „na wszelki wypadek”, z obliczeń wynikało, że czekała nas kolejna, wręcz niedorzecznie wczesna pobudka. Czy to na pewno wakacje???Znacie te rozterki „rozum vs. serce”? No więc rozum, w związku z poranną pobudką, nakazywał kłaść się spać, ale miękkie serce ulegało dziwnej, tajemniczej mocy, która uporczywie wyciągała z tipi. Nie wiem, o której poszliśmy spać, ale chyba rozsądniejszym byłoby nie kłaść się wcale..
Bardzo miło patrząc na Twoje zdjęcia powspominać stare dobre czasy. My byliśmy w Theth latem 2012 r. i wjeżdżaliśmy od drugiej strony
:D terenową trasą, a wyjeżdżaliśmy na Koplik. Bardzo się to miejsce zmieniło. W naszej ekipie dwoje bohaterów wykąpało się w wodzie całkowicie dobrowolnie, łącznie z zanurzeniem głowy
:shock: - woda miała temp. 8 stopni.
Piękna, poruszająca historia z tym napisem...Wstyd przyznać, ale nie wiedziałam o tym. Dziękuję za poszerzenie wiedzy:)I, oczywiście, czekam na ciąg dalszy (niecierpliwie).
29 września (13. dzień) – Ochryd, MacedoniaRankiem opuszczamy Berat. Opuszczamy też Albanię… Krótkie podsumowanie? Na wstępnie obiecałam subiektywną ocenę Albanii, bez lukru. Niech więc tak będzie. Choć mam tremę, bo niestety do zachwytów mi daleko, a mam świadomość, że wielu z Was ją pokochało. Albania jest krajem, do którego wspomnieniami z pewnością wrócę nie raz, ale nie zauroczyła mnie na tyle, żebym planowała do niej wrócić. Nie chcę jej niesprawiedliwie osądzić, ale na mnie niestety nie zrobiła wrażenia… Momentami czułam wręcz rozczarowanie. Szczególnie na południu.Nawet jeśli natura obsypała Albanię całą masą pięknych widokowo miejsc, to ilość śmieci bezustannie towarzysząca zwiedzaniu mocno rozprasza. I nie chodzi tu o moje wygodnictwo, czy „zmanierowanie”, ale zwyczajnie jest mi trudno się zrelaksować ze stertą śmieci za moimi plecami.Albania nie zachwyciła mnie krajobrazowo, tak jak np. zachodnie wybrzeże Stanów. Nie zafascynowała w sensie obyczajowo-kulturowym, jak np. Maroko (w którym nawet śmieci i gnijące na ulicach owoce nie zabrały mi radości poznawania). Albania kilka razy zaskoczyła, choć nie jestem przekonana, czy w sensie pozytywnym… Z jednej strony niebanalna, „oderwana od rzeczywistości”, z drugiej niestety nadal trochę nijaka.Oferuje góry – to fakt. Ale i w Polsce jest mnóstwo zacisznych, malowniczych górskich miejsc. Równie pięknych! Góry Przeklęte są cudownym miejscem, ale czy na tyle wyjątkowym/innym, żeby specjalnie dla nich tam jechać? Dla mnie nie. To może jechać tam ze względu na morze? Linia brzegowa oferuje liczne plaże. Niektóre dzikie, niektóre opanowane przez tłumy turystów. Co kto lubi. Ale znowu… czy jest w nich coś, co sprawiłoby, że zbierałabym szczękę z ziemi? Że któraś z nich w sposób szczególny by mnie urzekła? Nie. Są według mnie przeciętne. Te, które widzieliśmy nie kusiły ani rajskością, ani egzotycznością. Woda choć przejrzysta, to nie oferuje atrakcji w postaci kolorowych rybek, czy raf (na to oczywiście nie liczyliśmy, ale ogólnie nie należę do amatorów plażowania, więc to, co mogłoby mnie nad morzem zatrzymać na dłużej, to snorkeling).Dobra strona wyjazdu do Albanii to fakt, że zweryfikował on moje oczekiwania względem przyszłych destynacji. Zrozumiałam, że od wyjazdów wakacyjnych, na które czekam cały rok oczekuję efektu WOW. Szukam w nich czegoś, co byłoby dla mnie ODKRYWCZE. Czegoś, czego dotąd nie poznałam/nie widziałam – np. krajobrazowo lub z czym nie miałam styczności – np. kulturowo/religijnie. Ta, z perspektywy Europejczyka, „NIENORMALNOŚĆ” jest dla mnie najbardziej fascynująca/pociągająca. Może stąd dość surowa ocena Albanii, której zabrakło „egzotyki”. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o zaletach kraju, bo przecież ma ich sporo!1. Spodobało mi się usłyszane gdzieś stwierdzenie „Albania to dziki kraj”. Faktycznie coś w tym jest. Nie ma sensu jej porównywać, ani z zachodem, ani ze wschodem. To naród mocno pokrzywdzony przez los i historię. Zetknięcie się z tak ciągle widocznymi i oczywistymi skutkami wieloletniego komunizmu to swego rodzaju podróż w czasie. Podróż, która na pewno daje do myślenia, uczy pokory i daje lekcje. Albańska podróż to kilka dni najciekawszej lekcji historii, na jakiej byłam. Mogłam uczyć się jej z jej mieszkańcami i miałam okazję zobaczyć jej długofalowe konsekwencje, które nadal są wręcz namacalne. Po powrocie do Polski przygotowując relację dużo czytałam, żeby mieć pełniejszy obraz i uważam, że wiedza historyczna i nie chcę, aby zabrzmiało to zbyt patetycznie, ale sprowokowana tą wiedzą chwila zadumy to największe wartości, jakie wyniosłam z tych wakacji. 2. Albania wciąż jest tanią destynacją. (Choć od znajomych, którzy jeżdżą tam regularnie od kilku lat wiem, że ceny z roku na rok systematycznie rosną.)3. Dodatkowo, to co działa na korzyść Albanii, to z pewnością fakt, że nie jest tak popularna jak np. Chorwacja. (Choć sądząc po ilości budujących się nadmorskich kurortów, to jedynie kwestia czasu. Sądzę, że nieodległego.)4. Przepyszne jedzenie! Nie licząc marnej ryby koło Blue Eye nie pamiętam żadnej kulinarnej wtopy. Wszędzie jedliśmy ze smakiem. Regionalne specjały, które mieliśmy okazję kosztować w głębi kraju np. w Theth, czy Beracie były fantastyczne przygotowane. Podobnie, obłędne owoce morza na wybrzeżu. Co tu dużo mówić - skądś się wzięły nadprogramowe kilogramy, z którymi walczę do dzisiaj
;)5. I w końcu serdeczni ludzie, z którymi mieliśmy okazję porozmawiać i zwyczajnie pobyć trochę dłużej. Gościnność Albańczyków jest prawdziwa, nieprzereklamowana.Te rzeczy sprawiają, że na pewno niejednokrotnie będę z uśmiechem wspominać wakacje 2016 roku. c.d.n.
Subiektywne odczucia dotyczące odwiedzanych przez nas państw umieszczałam w relacji na bieżąco, więc w tym zakresie podsumowania robić nie będę, bo byłoby powieleniem tego, o czym już pisałam. Mam nadzieję, że obszerna relacja naszego wyjazdu, poszerzona o historyczne odniesienia i poparta kilkoma setkami zdjęć choć trochę przybliży Wam ten nieoczywisty region. Pomoże uporządkować wiedzę i zweryfikować dotychczasowe poglądy. Pejoratywny obraz Bałkanów w wielu kwestiach jest krzywdzący i już dawno nieaktualny. Państwa są gościnne, otwarte i coraz lepiej przygotowane na turystów. Miasta rozwijają się, a drogi rozbudowują bardzo dynamicznie.Nie sposób jednak nie wspomnieć, o tym, że np. kwestia tonącej w śmieciach Albanii przeciętnego Europejczyka może razić i tłumić zachwyt nad otaczającą przyrodą. Z różnych względów Albańczycy to ludzie o innej mentalności, dopiero na początku swojej cywilizacyjnej przemiany...Jestem przekonana, że Bałkany mają wiele do zaoferowania i zauroczą niejednego. Z drugiej jednak strony, wiem, że nie są kierunkiem uniwersalnym i mogą pozostawić niedosyt. Liczę na to, że niezdecydowanym relacja odpowie na pytanie, czy kierunek spełni Wasze oczekiwania i czy na Bałkanach odnajdziecie to, czego na wyjazdach szukacie. Bez względu na decyzję, życzę spełnienia podróżniczych planów!
:-)Jeśli chodzi o informacje praktyczne, czyli głównie kosztorys, to jest mi o tyle ciężko cokolwiek napisać, że tym razem podróżowaliśmy grupą dziewięcioosobową.NOCLEGIZe względu na nieparzystą ilość osób, noclegi organizowaliśmy różnie. Czasami wynajmowaliśmy całe mieszkanie, czasami dzieliliśmy się na dwie grupy po 4-5 osób – np. w bangalowach, czy tipi. Czasami, szczególnie w hotelach, braliśmy pokoje 2-osobowe, choć bywało, że każdy miał inną cenę…Podzielę się z Wami miejscami, w których nocowaliśmy, bo uważam, że każde z nich jest godne polecenia.1. Apartament Viktorija, Uzice, Serbia – dwa mieszkania (3-osobowy – 32 euro; 6-osobowy – 48euro)2 i 3. Etno Selo Grab, Grab, Czarnogóra – dwa 6-osobowe bungalowy (1 bungalow – 59 euro/dwie noce)4 i 5. Shkodra Lake Resort, Albania – dwa tipi i domek (domek – 56 euro/dwie noce, tipi 4-osobowe - 76euro/dwie noce)6 i 7. Shpella Guesthouse, Theth, Albania – pięć pokoi 2-osobowych (pokój - 60euro/dwie noce)8. Drymades Inn, Dhermi, Albania – dwa piętra, coś w rodzaju mieszkań z dwoma pokojami, kuchnią i łazienką (jedno piętro - 70euro)9, 10 i 11. Villa Wood, Dhermi, Albania – trzy pokoje 3-osobowe (pokój 105euro za pokój/trzy noce)12. White City Hotel, Berat, Albania – pięć pokoi 2-osobowych (pokój - 33 euro)13. Apartament Bojadzi, Ochryda, Macedonia – cztery pokoje (2-osobowe - 30 euro, pokój 3-osobowy - 40 euro)14. Travelers Hostel, Belgrad, Serbia - dwa mieszkania (łączny koszt – 95euro)TRANSPORTKoszty paliwa podzieliliśmy po równo, mimo oczywistych różnic w spalaniu każdego z aut. Poza paliwem w rozliczenie samochodów wrzuciliśmy dodatkowo wszystkie opłaty związane z przejazdem - winiety, autostrady, tunele, parkingi, itp. Wyszło ok. 500 złotych za osobę.ATRAKCJERafting na Tarze – 44euro plus 4euro opłaty za przebywanie w parku
;-)Ekstremalna tyrolka
:-) – 15euro – wrażenie bezcenne
:-DProm po Jeziorze Komani – 10euro za prom w obie stronyBlue Eye – 100lekówButrint – 700lekówUBEZPIECZENIEAXA Ubezpieczenie Podróżne „Daleko od domu” – 102 złote za osobę.Jedzenie to sprawa indywidualna, więc pozwolicie, nie będę tego rozpisywać. Ceny z reguły są niższe, bądź porównywalne do polskich. W każdym razie na jedzeniu oszczędzać nie warto, bo jest naprawdę pyszne!Jeśli jest coś, czego jesteście ciekawi, a o czym zapomniałam wspomnieć w relacji, pytajcie. Dziękuję, tym którzy dotrwali ze mną do końca. Do usłyszenia za rok!
:-)
@Maxima0909, o nie!!!
:( I to jeszcze TE zdjęcia...Moje ulubione.....
:( Będę Cię gorąco namawiać, żebyś jednak jeszcze raz je wgrała. Moje też poleciały i powolutku, w miarę wolnych chwil, wgrywam od nowa. Nie jest tak źle, zaręczam. Dodatkowy plus - przypominasz sobie wyjazd ze szczegółami
:) Umieść na społeczności, tam są bezpieczne.Wgraj je, wgraj je, wgraj je...proszę :*
Wgrywam na społeczność fly4free, @olus mi doradziła. A o tym na "p" to nawet nie chcę mówić :/ właściwie, ta nazwa powinna stać się nowym przekleństwem
:D
O 10:30 mieliśmy zaplanowany prawie 3 godzinny spływ pontonem. Rafting rezerwowaliśmy ze znacznym wyprzedzeniem, będąc jeszcze w Polsce. Przed wyruszeniem, dostaliśmy w ośrodku niezbędny sprzęt: pianki (kamień z serca!), buty, kapoki i kaski. Po czym organizatorzy spływu zapakowali nas do harpagańskiego jeepa i na pełnej petardzie :D (kto się mocno nie zaparł, latał po pace jak worek ziemniaków) dowieźli nas do miejsca startowego.
Mając jeszcze przed oczami wczorajszą tyrolkę, zapytaliśmy przezornie „Is it perfecly safe?”. Na co Pan Grek, z nieodgadnionym uśmiechem, odpowiedział krótkim: „No.” (?!?!?) Swoją drogą, to sama właściwie nie wiem, czy na tym etapie jakakolwiek odpowiedź wzbudziłaby nasze zaufanie…. :P Nie głowiąc się nad tym przesadnie, przeszliśmy więc do kolejnego punktu atrakcji - przyśpieszonego kursu bezpieczeństwa. Na początku, Pan widząc radosną inwencję twórczą koleżanki, poinstruował nas PONOWNIE jak podopinać kamizelki i kaski ;) (jego komentarz „it’s totally wrong”– bezcenny). Następnie powiadomił, jakich komend będzie używać podczas spływu i jak na nie reagować oraz co robić na wypadek wypadnięcia za burtę.
Wody Tary we wrześniu są raczej spokojne… najbardziej wymagające spływy organizowane są w kwietniu i maju. Ponoć woda bywa tak rwąca, że według relacji naszego wykwalifikowanego instruktora, niejednokrotnie miał strach w oczach. Pan Grek okazał się naprawdę fajnym gościem. Znał rzekę bardzo dobrze, miał pomysł na spływ i starał się z niego wycisnąć maksimum; urozmaicał go aranżując „beczki” oraz spływanie z rzecznych progów tyłem. Przez pewien czas miałam również możliwość siedzenia na przodzie pontonu. To naprawdę świetna zabawa. Kto by przypuszczał, że rozbryzgująca się na twarzach woda, liczne podskoki, czy miarowe wiosłowanie sprawią, że będziemy cieszyć się jak dzieci. Na rzece często mijaliśmy inny, smutny ponton, na którym z nudów można byłoby malować paznokcie. Tęsknym i rozżalonym wzrokiem patrzyli na nasze wygłupy. No cóż, ich instruktor ewidentnie nie miał polotu. :P
Wisienką na torcie, o dziwo, nie były jednak harce w pontonie. W połowie spływu zatrzymaliśmy się pod kilkumetrową skarpą. Kto chciał, mógł się na nią wspiąć, a następnie skoczyć do lodowatej wody. Atrakcja? No pewnie! Z tyłu głowy pojawiło się oczywiście „is it perfectly safe?” … ale szybko ugryzłam się w język. :D
Z dołu, klif wyglądał na wysoki, ale do ogarnięcia. Perspektywa z góry, trochę chłodziła zapał… Szczerze, gdybym mogła się wycofać, to pewnie bym skorzystała. Problem polegał na tym, że jak już dotarłam na górę, to okazało się, że miejsce, z którego mamy skakać, znajduje na wąskiej półce poniżej. Docieranie do tego miejsca, na skraju przepaści, było dla mnie na tyle stresujące, że nie wyobrażałam sobie przechodzić tego po raz drugi. Skok wydawał się być jedyną, słuszną opcją. Leciałam dłużeeeeeeeej niż bym chciała. Znacie to uczucie podnoszenia w środku? Tyle tylko, że przy jeździe autem to uczucie jest całkiem przyjemne i szybko znika, a tutaj trwało i trwało i… trwało i pod koniec przyjemne już nie było :D to jakby weryfikuje moje nieśmiałe rozmyślania odnośnie tego, czy skoczyć ze spadochronem….? już wiem, że to nie dla mnie i tego typu atrakcjom mówię stanowcze „raczej nie” ;)
Wróćmy jednak do wyzwania pt.: „skok z klifu”. Kontakt z lodowatą wodą, był oczywiście dużym szokiem termicznym :D, ale dotarcie do tego etapu, było dopiero połową sukcesu! Okazało się, że trzeba będzie się jeszcze trochę pogimnastykować i walcząc z nurtem, samodzielnie dopłynąć na drugi brzeg rzeki, gdzie czekał ponton. Pomijam fakt, że po skoku, kamizelka z taką zawziętością wyciągała mnie z głębin na powierzchnię, że gdy już się na niej pojawiłam, to na świat patrzyłam przez jej dekolt, a kask pod naporem wody zsunął mi się na oczy (te dwa czynniki, z oczywistych względów, ograniczały moją sprawność ruchową. :)), ale po przerzuceniu się na plecy i po pokonaniu w ten sposób 3/4 szerokości rzeki, lodowata woda dawała już tak mocno we znaki, że miałam wrażenie, że tracę czucie nie tylko w palcach, ale i w mózgu :P Z perspektywy czasu nie wiem, czy zrobiłabym to po raz drugi, ale wiem, że gdybym tego nie zrobiła, to dzisiaj bym tego żałowała. :P
Po bohaterskim dotarciu na ponton, perspektywa dalszego wiosłowania, jeszcze przynajmniej przez kolejne pół godziny, była dość deprymująca. Do tego zaczął padać deszcz. To, że nas moczył, nie miało już dla nas oczywiście żadnego znaczenia, ale byliśmy przemarznięci i każdemu marzył się ciepły prysznic i obiad. Zresztą, mniej więcej od tego dnia przyczepiło się do nas jakieś choróbsko, które do końca wyjazdu komuś z nas, w większym, bądź mniejszym stopniu, towarzyszyło.
Powrót do ośrodka również zasługuje na kilka zdań. Otóż, wracaliśmy tym samym harpagańskim pojazdem, z tą różnicą, że dopiero w drodze powrotnej zauważyliśmy, że kierowca w celu hamowania musiał każdorazowo, w szybkim tempie przypompować pedał hamulca. Przy jeździe błotnistą drogą na pełnej prędkości, po stromym zboczu, w strugach deszczu i przy braku działających wycieraczek - taki mały detal, przestaje być detalem… iu iu iu hamulec, iu iu iu hamulec…. (..is it perfectly safe…?!?)
Po powrocie do ośrodka i pysznym obiedzie, spędziliśmy leniwe popołudnie w towarzystwie uroczej rodziny kotów, na brzegu Tary.
Lodowata woda ma również swoje plusy. ;-)
Pobudka - 6:30. O 7:15 opuściliśmy Grab. Dzień zapowiadał się intensywnie. W planach mieliśmy przejechać prawie całą Czarnogórę, kierując się na południe, nad Jezioro Szkoderskie. Po drodze czekała nas przede wszystkim Boka Kotorska, Perast, Kotor i szczyt Jezerski Vrch w Parku Narodowym Lovcen. Kolejny nocleg zarezerwowany był już w Albanii.
Początkowo droga wiła się łagodnie prowadząc nas z nurtem rzeki, wzdłuż kanionu Tary. Widok był imponujący i inny od tych, które podziwialiśmy do tej pory. Szkoda, że na trasie nie było wyznaczonych punktów widokowych, żeby bezpiecznie się zatrzymać i sfotografować choć kilka miejsc. Widok surowych, kilkusetmetrowych klifów niemal pionowo wpadających do turkusowej rzeki był niezwykły. Duże, charakterystyczne drzewa ozdabiały strome zbocza kanionu. Jakby na przekór naturze i prawom grawitacji wyrastały wprost z litych skał.
Jedno z takich dorodnych, charakterystycznych drzew na lewym zboczu:
Po pewnym czasie, zrobiliśmy krótki postój na śniadanie w plenerze.
Popijając rozgrzewającą, stawiającą na nogi kawę, obserwowaliśmy malowniczo unoszącą się nad łąkami mgłę i padające na zbocza pierwsze promienie słoneczne będące oznaką leniwie budzącego się do życia dnia.
Gdzieś po drodze:
Kierując się na południe Czarnogóry, ponownie mijaliśmy Kanion Piva. Tym razem pogoda była dużo korzystniejsza i pozwalała docenić piękno miejsca w pełni. Wapienne skały pięknie podkreślały szmaragdowy kolor wody. Dodatkowo, wypatrując niezwykłej ferii barw rozlewającej się gdzieś poniżej, przejeżdżaliśmy przez dziesiątki skalnych tuneli. Ich wyjątkowym walorem estetycznym jest fakt, że wykuto je bezpośrednio w skałach, nie zabezpieczając betonową konstrukcją oraz nie instalując żadnego oświetlenia. Ich ilość i surowość tworzyły niepowtarzalny klimat. Czasami pojawiały się w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie, jeden po drugim. W niektórych z nich wydrążone zostały „okna” wpuszczające do wnętrza efektowne słupy światła. Ba! w jednym z tuneli znajduje się nawet skrzyżowanie, rozgałęziające się w trzech kierunkach!
Po około dwóch godzinach jazdy, po raz pierwszy ujrzeliśmy, uchodzącą za jedną z najpiękniejszych miejsc na Bałkanach, Bokę Kotorską. Zatoka zaskoczyła mnie rozmiarem, bo choć w przewodniku czytałam, że rozciąga się na długości 293 km i zajmuje powierzchnię 655 km², to są to jednak tylko liczby, które dopiero w konfrontacji z rzeczywistością nabierają znaczenia. Panorama, na którą patrzyliśmy z góry, wyglądała bardzo obiecująco. Zapraszała niezwykłym kolorem wody, zalesionymi zboczami i malowniczo usytuowanymi w dole miasteczkami.
Zachęceni tym, co zobaczyliśmy, wsiedliśmy z powrotem do aut, aby jak najszybciej znaleźć się w sercu zatoki, już w pełni chłonąc jej atmosferę. Droga prowadziła wzdłuż linii brzegowej, na której leżą m.in. Perast i Kotor.
Zatrzymaliśmy się w pierwszym z nich. Ponieważ Perast jest zamknięty dla ruchu samochodowego, auta zaparkowaliśmy wzdłuż głównej drogi i pieszo skierowaliśmy się do miasteczka położonego w dole.
Miasteczko liczące nieco ponad 300 mieszkańców jest miejscem o unikatowym klimacie. Większość budynków została zbudowana jeszcze przez Wenecjan, do których od XV do XVIII wieku należał Perast. Właściwie całe miasteczko stanowi bulwar rozciągnięty wzdłuż 1,5 km wybrzeża. Utrzymany jest on w klimacie "starówki". Spacerując po nim można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się paręset lat temu.
Na jednym z blogów (okiemmaleny) trafiłam na opis, który bardzo mi się spodobał i jest wyjątkowo bliski temu, jak sama odebrałam to miejsce. Pozwolę sobie go zacytować:
„Perast zawiera w sobie wszystko to, co lubię. Jest malutki, położony w miejscu, gdzie góry stykają się z morzem, ma piękną, śródziemnomorską architekturę, knajpki ze wspaniałym jedzeniem, bogatą historię i kilka romantycznych legend. Takie moje czarnogórskie puzderko, w którym schowane są małe skarby. Po 8 latach to miasteczko nie zmieniło się ani trochę i nadal tak samo mocno czaruje.”
Co prawda nie wiem jak czarowało 8 lat temu, ale wiem niewątpliwie, że niespełna dwa miesiące temu równie mocno oczarowało i mnie – spokojem, architekturą, kameralną atmosferą i widokiem, który wycisza i wprowadza w bardzo przyjemny nastrój. Miasto jest tak spokojne, że aż trudno w to uwierzyć.
Najbardziej charakterystycznym zabytkiem Perastu jest jednonawowy kościół Św. Mikołaja (Sv. Nikola) z 1616 r. z przylegającą do niego 55-metrową dzwonnicą.
Spacerując głównym deptakiem mijaliśmy przepiękne zachowanie pałacyki wielmożów weneckich oraz współczesne, urokliwe kawiarnie i restauracje. W jednej z nich zatrzymaliśmy się na smakowitą kawę.
Na przeciwko Perastu leżą dwie wysepki.
Naturalna, porośnięta charakterystycznymi, wysokimi cyprysami wyspa Sveti Djordje, na której znajduje się zabytkowy klasztor benedyktyński św. Jerzego z XII wieku i stary cmentarz, na którym chowano szlachtę i słynne osobistości miasta Perast. Obecnie jest niedostępna dla turystów.
Oraz Gospa od Škrpjela (Matki Boskiej na Skale), która jest jedyną sztuczną wyspą na Adriatyku.
Ciekawostka 3 - Historia powstania wyspy wiąże się z pewną legendą. Dawno temu, 22 lipca 1452 roku dwóch braci Martešić znalazło obraz Matki Bożej leżący na niewielkiej skale wystającej z morza. Zabrali go ze sobą i oddali do kościoła św. Mikołaja w Peraście. W niewyjaśnionych okolicznościach jednak malowidło wracało na skałę, aż trzykrotnie. Ludność, w miejscu odnalezienia obrazu, postanowiła więc usypać wysepkę i zbudować na niej kościół. Metoda jej rozbudowywania była dość oryginalna - ponoć w jej pobliżu zatapiane były wypchane po brzegi kamieniami zdobyczne statki nieprzyjaciela i to właśnie ich wraki stanowią w głównej mierze fundament wyspy. Budowano ją przeszło 200 lat, topiąc w tym miejscu stare żaglowce oraz sypiąc kamienie.
Do dnia dzisiejszego, aby upamiętnić znalezienie ikony, w Peraście, 22 lipca odbywa się ceremonia Fašinada. Z miasteczka, w kierunku wyspy wypływa kolumna powiązanych ze sobą łodzi, pełnych kamieni. W uroczystości mogą brać udział tylko mężczyźni, którzy ubrani w tradycyjne stroje i śpiewający pieśni, podpływają pod wyspę i każdego roku „dorzucają” do niej kolejne kamienie, by symbolicznie ją umocnić.
Obecnie wyspa zajmuje 300 m². Można na nią dopłynąć małymi łódkami z Perastu albo dużym wycieczkowym statkiem podczas podróży po Boce Kotorskiej.